Po powrocie do domu okazało się,że pieniądze ulatniają się w tempie przyspieszonym i właściwie nie wiadomo co robić dalej.
Czekać na następny sezon? Właściwie już duchowo byłam przygotowana na taki obrót sprawy. Telefon od dawnej znajomej ,która się gdzieś zatrzymała pod holenderską granicą i właśnie tam mieszkała . Jak chcesz to przyjedż na początek na dwa tygodnie ,jak będzie praca to ...
Właściwie nie miałam nic do stracenia. Pojechałam. Z ostatnimi 10-cioma markami na początek .Tyle mi się ostało.
Już samo przywitanie było koszmarne. Autobus stanął gdzieś nad Renem w Dusseldorfie.Była czwarta nad ranem, ni żywego ducha już nie mówiąc o budce telefonicznej.Zanim znalazłam tę budkę ,zanim się dodzwoniłam do tej znajomej ,zanim przyjechali po mnie mineły chyba wieki. Byłam w pełnym stresie szczerze powiedziawszy.
Dziś mamy tanie latanie,busiki z adresu na adres ale dwadzieścia lat temu nie było tak cacy.I jeszcze ciemną nocą wyląduj człowieku gdzieś nad Renem. Ja chyba mam jakąś przywarę -rzucam się w jakieś nie wiadomo co z zamkniętymi oczami...
No, ale jak już powiedziałam a to i trzeba b powiedzieć - nieprawdaż?
Po trzech dniach pobytu znajoma załatwiła mi pracę w szklarni. Do tejże szklarni musiałam dojeżdżać siedem kilometrów pod górę na rowerze. Teraz to byłby pryszcz ale wtedy to ja na rowerze czułam się z lekka jak na bombie zegarowej ,już nie mówiąc o tym ,ze ja w ogóle nie mam orientacji więc właściwie przez pierwsze dwa dni to moim głównym zmartwieniem było czy trafię do pracy i czy trafie z pracy do domu...
Żle się wyraziłam - to nie było moim głównym zmartwieniem tylko jednym z wielu. Sadził ktoś może z czytelników lewkonie w szklarni? To są takie malutkie żdziebełka ,które trzeba wbić w ziemie kucając - inaczej się nie dało.. Pod koniec dniówki kolana mi się trzęsły, łzy mi leciały z oczu ze zmęczenia i chociaż nie wiem jak bym chciała szybko i sprawnie to nie mogłam.
Śmiesznie - pracowałam w Polsce w szklarni troszkę pomagając i było fajnie ale to była prawie rodzina i nikt ode mnie nie wymagał wielkiego poświęcenia...A ta niemiecka szklarnia mi dała popalić i jakoś do dziś nie przepadam za lewkoniami nawet kwitnącymi i urośniętymi.Moja mordęga skończyła się dość szybko szefowa szybko zrezygnowała z moich usług. Po tygodniu pracy w tej szklarni byłam gotowa do nowych wyzwań..
Znalazłam ogłoszenie - potrzebowali do pracy w gastete. Poszłam i ... ku mojemu szczeremu zdziwieniu dostałam prace ,pokój . pensje stała . Jeszcze nie wiedziałam co mnie czeka i jaką szkolę życia przejdę. I tak się zaczął nowy rozdział prac wykonywanych...Bo to nie były jabłuszka ani szklarnia. ani nic co do tej pory robiłam.
Restauracje znałam do tej pory od strony klienta - nigdy od strony kuchni..O tym jednak w następnym poście...
Robi się coraz bardziej ciekawie :)
OdpowiedzUsuńCzyżby legendarny "zmywak"?
OdpowiedzUsuńŻeby tylko zmywak...zatęskniłam póżniej za lewkoniami...
OdpowiedzUsuńStopniujesz napięcie. Już się boję pomyśleć co to było.
UsuńChiczkok czy co ?.
OdpowiedzUsuńPozdro
chiczkok czy nie - samo życie
OdpowiedzUsuń