Moja lista blogów
poniedziałek, lipca 25, 2016
Wakacje
Prawie całe dzieciństwo i młodość spędziłam pod pieczą rodziców. Żadnych kolonii, żadnych obozów (chociaż harcerką byłam jakiś czas) żadnych biwaków. Owszem - wakacje zawsze miałam zapewnione ale takie samodzielne, gdzie uczy się żyć w grupie to nie...
Jednego roku jednak ,bodajże w drugiej klasie LO puszczono mnie na obóz wędrowny.!!
To były niewątpliwie wakacje zaliczone do fajniejszych moich wspomnień z młodości.
Grupa składała z piętnastu dziewcząt i była pod opieką pani od matematyki i pani od geografii.
Obie panie były mocno zaprzyjaźnione w szkole. Matematyczka była znana z wykańczania uczniów. Była wymagająca, złośliwa - legendy chodziły o jej zachowaniu i sposobach znęcania się nad uczniami . Każdy nowy rocznik miał coś do dodania i osobiste przeżycia "matematyczne" nazwijmy to. Ja też.
Chodziłam do klasy i siedziałam w jednej ławce z kuzynką ,która na moje nieszczęście była piątkową uczennicą ,pracowitym kujonem i na nasze nieszczęście nosiłyśmy to samo nazwisko.
Ze mną było różnie - miałam wzloty i upadki . Piątki z matematyki nie miałam nigdy.
Było tak:
- P do tablicy -pada ze strony pani nauczycielki. My obie wstajemy.
-Ta głupsza - mówi pani. Obie siadamy.
- Renata - mówię do ciebie... ooo!! tego mi było stanowczo za dużo . Oświadczyłam ,że absolutnie nie uważam się za głupszą. Moje pysknięcie zaowocowało wyrzuceniem z klasy. Została mi wpisana nieobecność tudzież zawiadomienie rodziców o moim nieodpowiednim zachowaniu.
Z matematyką miałam przerąbane właściwie do matury.
Geografka była o wiele młodsza, bardzo wymagająca. Zwykle mówiła, że jej promotor od pracy dyplomowej umie na piątkę, ona na czwórkę a uczeń najwyżej zasługuje na trzy i tego się trzymała
Mojej kuzynce nawet raz - ku mojej uciesze - udało się dostać dwóje.
Może to wredne uczucie ale przecież każdy uczeń chociaż raz powinien otrzymać dwóję nieprawdaż? Żeby tak bezboleśnie całą Szkołę przejść - tak nie można!!
I tak właśnie z tymi najgroźniejszymi paniami profesorkami udałyśmy się w góry. Nasza trasa zaczynała się w Bielsku Białej. Pierwsze potknięcie było w Szczyrku. Polazłyśmy na Szczytno i miałyśmy zejść już do wsi na nocleg gdy nagle matematyczka zaparła się . Bo to zejście w/g wszelkich wskazówek zaczynało się od wejścia w górę. Ona chciała na skróty prosto w dół pomijając
wszelkie szlaki.
Panie obie kłóciły się długo i zażarcie. Geografka stała na stanowisku ,że nie schodzi się ze szlaku i tyle ,matematyczka była uparta i jako ta starsza i robiąca za szefową wędrowniczek postawiła na swoim. Zeszłyśmy ze szlaku, zabłądziłyśmy ,wylądowałyśmy w jakimś wyrębie gdzie pnie leżały
jedne na drugich - droga była nie do przejścia. Na całe szczęście - jakiś góral się znalazł, przeprowadził nas jakimiś śmiesznymi drogami. Zejście w dół kosztowało nas około 40-tu klm dodatkowo...
Spałyśmy w wiejskich chatach ,w różnych schroniskach itp.
Zażyłość pań prosorek jednak się pochrzaniła od czasu wiadomego zejścia w dół..
Prywatnie geografka na tym obozie okazała się jednak niesamowicie fajną kobietą - taką do rany przyłóż. Matematyczka pozostała bez zmian . Nie odkryłam w niej jakiś innych cech niż p .profesor ze szkoły.
Młodość jednak ma swoje prawa. Gdybym teraz miała pokonywać taką trasę pewnie bym padła w przedbiegach a wtedy. Myłyśmy głowy pod rynną gdy padał deszcz.
Po przejściu po górach iluś tam klm. wylądowałyśmy np. . w Zawoi - najdłuższej wsi w Polsce wtedy podobno. Na jednym jej końcu. Musiałyśmy na nocleg przejść jeszcze cała wieś bo on był na drugim akuratnie końcu. Po drodze dowiedziałyśmy się , że jest jakaś młodzieżowa potańcówka.
Mycie głów w deszczówce. Wyciąganie z plecaków czegoś co nadaje się na tańce i jeszcze siedem klm do miejsca zdarzenia. Sama się do dzisiaj dziwię, że nam się chciało.
Innym fajnym wspomnieniem to jedzenie u góralek.. Była taka wieś niegdyś- Kluszkowce. Teraz jest już zalana ale wtedy jeszcze istniała .W schronisku w którym nocowałyśmy obiad był proszę ja was - do dzisiaj mam ten smak w ustach. Kwaśnicą to może byłam mało zachwycona ,zjadłam bo byłam głodna( ja nie przepadam za kwaśnym i kapustą)ale naleśniki proszę państwa - naleśniki z jagodami - to był przebój ,to było to ..
Na moje szczęście współkoleżanki nie zawsze miały te same smaki co ja. Szczęśliwie -one kwaśnicę a ja naleśniki . Dziewczę nie ważące wtedy 50 klg pożarło dwanaście sztuk.. Z powodów tychże naleśników pamiętam ,że istniała taka wieś jak Kluszkowce..
Do dzisiaj wspominam tamtą wyprawę jako mój osobisty wyczyn,. Byłyśmy pod opieką nauczycielek ale w końcu z dala od czujnych oczu rodzicieli ,babć itp. Zmagałyśmy się z niemocą ,obtartymi nogami ,zmęczeniem ale i radością jakie daje pokonanie własnej słabości . No i żywa radość z obcowaniem z naturą i górami tak na co dzień - tak jakoś od środka.
Ostatnim bastionem naszych pieszych wędrówek był Nowy Sącz.
Dopiero tam wsiadłyśmy w pociąg i pojechałyśmy do Krakowa..
A nasze panie.? Po powrocie do domu ich przyjaźń została definitywnie zerwana. Obie wróciły do swoich obyczajów w nauczaniu . Obie dalej sypały dwójami jak z rękawa.. .
Geografka jednak po roku zrezygnowała z uczenia w naszym LO.
Została na placu boju matematyczka. Dala się w znaki następnym rocznikom...
Była to pani tak charakterystyczna ,że każde spotkanie byłych uczniów tegoż LO kończyło się na wspomnieniach o jej wyczynach.
Ja też mam ją w pamięci . I panią geografkę również - obie miały przecież udział w moich najfajniejszych wakacjach
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
To jest jakaś reguła, że te największe "kosy belferskie" okazują się fajnymi towarzyszami w podróżach i wędrówkach.
OdpowiedzUsuńZa takie słowa: "ta głupsza..." dziś można by odpowiadać przed sądem. To co niegdyś było powszechne - dziś niedopuszczalne.
Wtedy to jeszcze uczeń miał poprawkę afery w domu od rodziców bo nauczyciel to był autorytet niepodwazalny No nie wiem- nie przypominam sobie przypadku też żeby młodzież była tak arogancja jak dzisiaj..
UsuńPatrz, w tym Twoim LO, to nawet "chody" naszego taty nie pomogły....Dobrze, że wygnało mnie w inne rejony kształcenia...bym miała też przekopane z matmy.... :-)
OdpowiedzUsuńBardzo dobrze,że cię wygnalo. Ja się wyprowadziłam z Pyskowice w chwili kiedy Ania umarła się iść do tego samego LO i tych samych nauczycieli. No i trafiła mi się okazja w odpowiednim czasie...
OdpowiedzUsuńPierwsza nieoficjalna, ale najważniejsza zasada belferska to: "Zastraszyć ucznia, i uzyskać nad nim przewagę psychiczną, a czasem i fizyczną". Potem można sobie, i uczniom odpuścić. Swoją drogą fajny miałyście survival. ;)
OdpowiedzUsuńNo to milusia ta pani.
OdpowiedzUsuńNienawidziłam kolonii i obozów.
Andrzeju - metoda być może słuszna w wypadku gdy dotyczy kogoś innego a nie ciebie osobiście:)
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o samą wyprawę - niezapomniane. Jo-- nikt nikogo nie zmusza do lubienia akurat tej formy wypoczynku Dla mnie to była wyprawa ekscytująca.
Najfajniej wspomina się ekstremalne sytuacje z okresu młodości! Ale przejść to wtedy wcale łatwym nie było. Mam też takie surwiwalowe wspomnienia, dobrze że są daleko, daleko za mną....
OdpowiedzUsuńMiałam to właściwie robić na dwa posty - jeden na temat niefajnych skojarzeń a ten drugi strikte o tym obozie.
OdpowiedzUsuńBo pomimo pani matematyczki to były bardzo fajne wakacje